Witam.
Niespełna dwa miesiące temu pochowałam naszą wyczekiwaną Córeczkę.
Cała ciąża rozwijała się prawidłowo, a ja czułam się cudownie.
Nie mogłam doczekać się pierwszego spotkania z naszą Córcią.
Dwa dni przed przewidywanym terminem porodu byłam na usg, lekarz potwierdził, że wszystko jest w porządku, tylko oczekiwać.
Dostałam skierowanie na badanie KTG, na które miałam zgłosić się za dwa dni (w dniu przewidywanego terminu porodu).
Tego dnia od rana czułam się dziwnie, potem zauważyłam, że za długo nie czuję ruchów Maleństwa. Pojechaliśmy na badanie. Uspokoiłam się słysząc bijące serduszko. Jednak po badaniu powiedziałam położnej, że nie czuję ruchów Dziecka, że w czasie badania też nie czułam i ani razu nie przycisnęłam guzika. Ona mnie uspokoiła i powiedziała, że to normalne tuż przed porodem, że Dzidzia nie ma miejsca i nie ma się czym zamartwiać.
Z wynikiem badania udaliśmy się z mężem do dyżurującego lekarza (który był zamknięty w dyżurce od środka), przybił mi na korytarzu pieczątkę i zniknął z powrotem w dyżurce. Wróciliśmy z mężem do domu...
Następnego dnia odpłynęły mi wody, więc bezzwłocznie udaliśmy się do szpitala. Położna długo nie mogła znaleźć tętna, więc zawołała lekarza, by wykonał badanie USG. Niestety, usłyszałam tylko: "Brak akcji serca".
Żal, rozpacz, poczucie krzywdy, niesprawiedliwości, tęsknota, ból, strach. Prosiłam męża, by powiedział mi, że to tylko zły sen i zaraz się obudzę. Niestety to nie był sen, a moje życie, które w jednej chwili zamieniło się w koszmar. Nasze Dzieciątko nie żyło. Nie mogłam w to uwierzyć, dzień wcześniej miałam badanie KTG, trzy dni wcześniej USG...
Zostałam poinformowana, że następnego dnia rano wywołają akcję porodową i będę musiała urodzić siłami natury. Nie miałam pojęcia jak dam radę psychicznie urodzić Dzieciątko, które jest martwe. Nie usłyszę jak płacze. Po porodzie nie będzie na mnie czekała nagroda. Przytulę na chwilę swoje Słoneczko, które zaraz zabiorą i przeniosą do kostnicy. Przerażające, to za dużo. A w domu czeka łóżeczko, wózek, sukieneczki...
Poród trwał ok. 14 godzin. Moja Córeczka była sina, ale taka śliczna i duża. Miała owiniętą pępowinę wokół szyi aż trzykrotnie.
Nie potrafię się z tym pogodzić. Zdrowa Dziewczynka, która umiera zaduszona tym, co przez 9 miesięcy utrzymywało Ją przy życiu...
Do tego wszystkiego cały personel zbagatelizował wszystkie oznaki o możliwości zagrożenia ciąży...
I położna i lekarz, który nie raczył przeanalizować wyniku badania...
A najgorsze jest to, że w tym badaniu widoczne było, że dzieje się coś niedobrego. Lekarz jednak nie zauważył nieprawidłowości, bo jak miał zauważyć, skoro nawet nie spojrzał na wynik, a skupił się jedynie na szybkim przybiciu pieczątki...
Teraz czeka nas "walka" z lekarzami. Na pewno nie będzie to łatwe. Jednak nie poddamy się dla dobra kolejnych pacjentek.
Trzeba czasem im otworzyć oczy, nie mogą przecież zapominać, że odpowiadają za zdrowie i życie ludzkie.
Z całego serca współczuję wszystkim Mamom Aniołków. Mam nadzieję, że naszym Maleństwom jest dobrze, choć nam jest bez Nich tak źle. Patrzą na nas z góry i dodają nam sił.